Jakimkolwiek kunsztem estetycznym filmy tego typu by się nie odznaczały, jakichkolwiek ciekawych pomysłów fabularnych by nie zawierały, i tak są skazane na pożarcie przez bezlitosnych krytyków. Bo i z góry wiadomo, że gra aktorska nie będzie wybitna, dialogi będą spłycone, a postaci nie wejdą do kanonu kina. Ale, do licha, przecież nie o to w tym wszystkim chodzi! Idąc do kina, chcę potężnego ryku samochodów, zapierających dech w piersiach wyścigów i pościgów oraz pięknych, smukłych kobiet ruszających się w rytm konkretnej muzyki. I niech mnie licho, jeśli któregokolwiek z tych elementów zabrakło w filmie Justina Lina.

Dobrze się stało, że ekipa z pierwszej części filmu spotkała się (niemal) w komplecie. Gdyby twórcy filmu byli wierni zasadzie „zwycięskiego składu się nie zmienia”, pewnie zarobiliby więcej pieniędzy, bo Paul Walker i Vin Diesel naprawdę stworzyli zgrany duet, na pewno bardziej przekonujące niż eksperymenty z części nr 2 i 3. Panowie nie pałają do siebie jakąś ckliwą sympatią, ale widać, że jest między nimi więź, bazująca na lojalności i zaufaniu. To w sumie motor napędzający fabułę, bo vendetta Doma (nie napiszę, za co mści się łysy rajdowiec, bo jest to dość duże fabularne zaskoczenie) w pewnym momencie schodzi na dalszy plan. Generalnie fabuła jest naprawdę porządna jak na tego typu filmy, więc krytycy muszą być mocno zawiedzeni.

Jedynym mankamentem jest dobór tzw. bad guys. John Ortiz (swoją drogą zyskujący coraz większą popularność i wzięcie w przemyśle filmowym) jako główny antagonista jest naprawdę marny, może przez wygląd – nie ma prezencji typowego bossa i ciężko brać na poważnie wypowiadane przez niego w filmie groźby. Jego czołowy drab, Fenix (Laz Alonso), od początku sprawia wrażenie kompletnego bezmózga, który w żaden sposób nie może zagrozić naszemu superduetowi. Poza tym nie mogłem napatrzeć się na dwie zajowiskowo piękne panie, które na ekranie po prostu błyszczały (głównie z powodu urody, a nie wybitnych umiejętności aktorskich) – chodzi o znaną z pierwszej części filmu Jordanę Brewster oraz „świeżynkę”, ledwie 24-letnią Żydówkę Gal Gadot (czy tylko ja widzę jej podobieństwo do Monici Bellucci?). Panie znakomicie dopełniły film, ostatecznie zawężając grono jego odbiorców do przedstawicieli brzydkiej płci.

No i muzyka. Buja jak zawsze, nadaje scenom dynamiki, ale tak po prawdzie to chyba najsłabszy soundtrack serii. Nic mu niby nie brakuje, ale wszystkie kawałki bardzo do siebie podobne i nie ma jakichś klasyków, które jednoznacznie kojarzyłyby się z filmem, a tak było w przypadku poprzednich trzech części (remix limpbizkitowego Rollin’ w jedynce, Joe Budden z Pump It Up w sequelu oraz Teriyaki Boyz i megahit z tytułowym kawałkiem Tokio Drift). Trzeba jednak przyznać, że poniżej pewnego, wysoko ustawionego, poziomu nie schodzą.

Polecam ten film. Długa scena pościgu w tunelach to majstersztyk, choć oczywiście graniczy z fantastyką. Szybko i wściekle (tu faktycznie ciężko było o dobre tłumaczenie, bo choć w angielskim usunięcie „the” robi różnicę, to nie sposób dokładnie przetłumaczyć tytuł) to potężne samochody (choć niektóre są zupełnie przeciętne), piękne kobiety i mnóstwo dynamicznej akcji. Czyli to, co tygrysy lubią najbardziej. Jeden z tych filmów, dla których masz ochotę kupić odtwarzacz BluRay. Czekam na piątą odsłonę serii.

Szybko i wściekle (Fast & Furious); premiera: 03.04.09; reżyseria: Justin Lin; scenariusz: Chris Morgan, Gary Scott Thompson; obsada: Vin Diesel, Paul Walker, Jordana Brewster, Michelle Rodriguez, John Ortiz, Laz Alonso, Gal Gadot

By

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *