To bardzo męski film. Przedstawia całkowicie męski punkt widzenia – na życie rodzinne, na odpowiedzialność za podejmowane decyzje, na relacje międzyludzkie. Ivan Locke, tytułowy bohater filmu Stevena Knighta, jest mężczyzną rodem ze stereotypu – opanowanym, niedającym ponieść się emocjom, zdecydowanym, widzącym świat w czarno-białych barwach. A jednak w najmniejszym stopniu nie jest postacią stereotypową.

Nie pamiętam który już raz odwołuję się w swoim tekście do filmu Rodrigo Cortésa, ale w ogromnym uproszczeniu można Locke’a określić Pogrzebanym w pędzącym po angielskich autostradach samochodzie. Knight niemal nie opuszcza bowiem wnętrza usportowionego BMW X5, którym Ivan podróżuje do Londynu. Podobnie traktuje również swego bohatera, skazując go na poszukiwanie odkupienia za pomocą telefonu. Co jest celem podróży Ivana? Dlaczego w przededniu najważniejszego wydarzenia w karierze decyduje się na kilkugodzinną nocną podróż? Tego zdradzić nie mogę, gdyż właśnie splot kilku pozornie niezwiązanych ze sobą sytuacji stanie się dramatem człowieka, którego jedynym pragnieniem jest postąpienie we właściwy sposób.

Tylko aktor z potężnym wewnętrznym magnetyzmem potrafi sprawić, że pozbawiony spektakularnych zwrotów akcji monodram wciągnie widza bez reszty. Knight dokonał doskonałego wyboru, obsadzając w tytułowej roli Toma Hardy’ego – chłopak z Hammersmith wspaniale odtworzył całą paletę emocji, która tkwi w z pozoru opanowanym, ale skrywającym w sobie zadawnione rany Ivanie. Największe wrażenie robi jednak ogromny dystans, z jakim podchodzi do wprowadzanych do fabuły elementów swego życiorysu – gdy w zaplanowany w najmniejszych detalach scenariusz Locke’a wkrada się element zaskoczenia, bohater zachowuje spokój, próbując zachować kontrolę nad sytuacją, która jest naturalnie metaforą jego życia.

To jeden z tych filmów, o którym powiedzieć można niewiele – każdy fabularny szczegół mógłby zepsuć zabawę potencjalnemu widzowi. Wydaje się, że wystarczy zarekomendować ten film jako całkowitą rehabilitację Stevena Knighta po Kolibrze. Znany dotąd jako utalentowany scenarzysta Brytyjczyk w pełnometrażowej fabule zadebiutował w 2013 r., jednak ww. tytuł był filmem nieudanym – przegadanym, gubiącym tempo, mało angażującym. Rzadko zdarza się, by debiutant jeszcze tego samego roku mógł odkupić swe winy. Knight szybko wyciągnął wnioski i w oszczędnym formalnie, ale obfitym emocjonalnie Locke’u dał wyraz swej twórczej dojrzałości.

Opowieść o kierowniku budowy, który wyrusza w pewną nieplanowaną podróż, nie ma w sobie nic z konwencji kina drogi. To raczej dramat w formie autoterapii – Ivan Locke tą wyprawą chce sobie coś udowodnić, dać wyraz swojemu trzeźwemu, męskiemu osądowi. Locke powinien spodobać się zarówno kobietom, jak i mężczyznom. Te pierwsze docenią promowanie wzorca mężczyzny odpowiedzialnego i zdecydowanego, ci drudzy powinni być zadowoleni z powstania filmu zwracającego uwagę na oczekiwania wobec męskiej części ludzkości.

Ivan nie jest postacią, którą można oceniać zero-jedynkowo. Nie odżegnuje się od winy, ale też swoje wybory próbuje usprawiedliwić przed tymi, które mogły one skrzywdzić. Raz po raz – powodowany brakiem wspierającej go osoby – utwierdza się w przekonaniu o słuszności swych decyzji. Jego spokojny głos potrafić stonować najbardziej burzliwe emocje osób, z którymi wielokrotnie rozmawia telefonicznie.

Knight nie pozwala nam sprawdzić czy Locke dokonał właściwego wyboru. Rzuca swego bohatera w wir zdarzeń, w którym doświadczenie i opanowanie nie zdadzą się na wiele. W finale daje nam jednak jasno do zrozumienia, że nie interesują go retrospekcje ani moralne dywagacje – podróż głównego bohatera okazuje się prawdziwą podróżą ku przyszłości.

Film obejrzałem dzięki uprzejmości kina Nowe Horyzonty we Wrocławiu (www.kinonh.pl).

Tytuł: Locke
Premiera: 2.09.2013
Scenariusz i reżyseria: Steven Knight
Zdjęcia: Haris Zambarloukos
Muzyka: Dickon Hinchliffe
Obsada: Tom Hardy

By

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *