Zanim jeszcze obejrzałem Lion. Droga do domu, a już po ogłoszeniu oscarowych nominacji, zdziwiło mnie to, że dramat biograficzny Gartha Davisa otrzymał aż 6 wyróżnień, w tym dla najlepszego filmu. Już wtedy czułem bowiem, że historia Saroo Brierleya, który po 25 latach życia z rodziną adopcyjną w Australii postanawia odnaleźć swą biologiczną matkę, może okazać się jeszcze jedną wzruszającą opowieścią, jakich wiele. I nie pomyliłem się – Lion to produkcja, która lepiej zadomowiłaby się w ramówce telewizyjnej stacji niż wśród kinowych gigantów, z którymi przyszło jej rywalizować w tegorocznym wyścigu po statuetki.

Pełnometrażowy debiut Davisa nie jest złym filmem – wręcz przeciwnie, gdyż pod względem realizacyjnym to dzieło najwyższej próby. Jak na mało doświadczonego filmowca, Australijczyk potrafi zręcznie prowadzić aktorów, czego dowodem są liczne nominacje i nagrody dla Deva Patela (ostatnio BAFTA) czy Nicole Kidman (najlepsza rola od czasu Między światami), a przepiękne zdjęcia nagrodzonego Złotą Żabą podczas ostatniej edycji festiwalu Camerimage Greiga Frasera sprawiają, że Lion ogląda się z nieskrywaną przyjemnością. Mimo to, gdy zajrzymy pod wizualną powłokę filmu, odnajdujemy co najwyżej poprawnie funkcjonujący mechanizm zaprogramowany zgodnie z hollywoodzkim algorytmem wywoływania emocji. Opowieść o wychowanym w Australii Saroo, który nagle, na skutek kontaktów z rówieśnikami pochodzącymi z Indii, odczuwa palącą potrzebę odszukania rodziny, potraktowana została dość powierzchownie i funkcjonuje bardziej jako zlepek ujęć przedstawiających rozterki bohatera niż jako pełnoprawna historia, dzięki której dowiedzielibyśmy się o Saroo nieco więcej.

Wskutek tego, że Davis chce przekazać nam tę opowieść dość szybko, zaledwie napomyka o stanie zdrowia brata głównego bohatera, również adoptowanego i ewidentnie cierpiącego na zaburzenia emocjonalne, a związek emocjonalny Saroo i Lucy przedstawia w formie kilku migawek z życia erotycznego pary, nie uważając za słuszne, by rzetelnie pokazać widzom przebieg rozstań i powrotów dwójki bohaterów. Cóż zatem z tego, że Lion to film ładny i wzruszający, skoro nie różni się od setek podobnych mu filmowych historii o szukaniu korzeni i własnego miejsca na Ziemi? Obraz Davisa dużo lepiej prezentuje się w pierwszej części, kiedy to poznajemy okoliczności, w których mały Saroo (przeuroczy Sunny Pawar, który najbardziej z całej ekipy zapracował na nominację do Oscara, której nie otrzymał) opuścił rodzinne strony. Indie są bowiem znacznie ciekawszą lokalizacją niż Melbourne, skąd – m.in. za pomocą Google Earth – swe poszukiwania prowadził dorosły już Saroo.

Potężny kraj, pełen sprzeczności i dysproporcji, ukazany został w Lion jako kraina niebezpieczna, ale fascynująca, choć próżno szukać tu jaskrawych filtrów, poprzez które Danny Boyle sportretował Indie w Slumdogu. Indyjska rzeczywistość, zwłaszcza ta miejska, wygląda przygnębiająco, choć już prowincja, z której pochodził bohater, wygląda niemal magicznie. Taka właśnie jest ojczyzna Gandhiego i taki też jest film Davisa – jednocześnie zachęcający i nieprzekonujący do siebie, pełen wspaniałych zalet i nieznośnych wad. Ale jeśli nie zaryzykujecie, nie przekonacie się czy było warto.

Tytuł: Lion. Droga do domu
Tytuł oryginalny: Lion
Premiera: 10.09.2016
Reżyseria: Garth Davis
Scenariusz: Luke Davies, na podstawie autobiografii Saroo Brierley
Zdjęcia: Greig Fraser
Muzyka: Dustin O’HalloranVolker Bertelmann (Hauschka)
Obsada: Dev PatelNicole KidmanDavid WenhamRooney MaraSunny PawarAbhishek BharatePriyanka Bose

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *