Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że współczesne polskie kino po prostu nie lubi się z thrillerem. Próbował być nim Kret, coś z jego atmosfery było w Enenie, ale te i inne filmy grzeszyły przede wszystkim gatunkową niespójnością i brakiem narracyjnej konsekwencji, która przecież akurat w thrillerze jest niezwykle ważna. Mimo to polscy twórcy wciąż próbują się mierzyć z konwencją dreszczowca, mało tego – robią to nawet debiutanci. Szeroko promowany i zapowiadany jako superprodukcja debiutancki Sęp Eugeniusza Korina ponownie stawia nas przed pytaniem – jak to się dzieje, że w Polsce, przy ogromnej ilości odrzucanych ciekawych projektów, wciąż znajduje się pieniądze na coś tak katastrofalnie niespójnego?

W fabularnym debiucie dobrego znajomego Michała Żebrowskiego, odtwórcy roli nieskazitelnego nadkomisarza Wolina, brakuje niemal wszystkiego – dobrych dialogów, dynamicznej akcji, ciekawych postaci. Nade wszystko brakuje zaś rzeczonego dreszczu emocji, którym winien charakteryzować się rasowy thriller. Historia znikających z więzienia skazańców opowiedziana jest bowiem tak, jakby opowiadało ją po kawałku co najmniej dziesięć osób – każdy z relacjonujących dodał coś od siebie, a powstała w ten sposób mozaika nie jest ani atrakcyjna, ani zrozumiała. Reżyser szafuje nazwiskami postaci, nie kłopocząc się szczególnie tym, aby pozwolić im zaistnieć na ekranie, a co za tym idzie w świadomości widzów. Jedynie komisarz Wolin, szlachetny, inteligentny i naturalnie seksowny (wszak gra go sam Skrzetuski!), czy też legendarny inspektor Bożek (to z kolei Kmicic-Daniel Olbrychski) przewijają się przez poszczególne sceny na tyle długo, byśmy mogli dostrzec, jak papierowymi są tworami, jak daleko im do krwistych bohaterów thrillerów produkowanych gdziekolwiek indziej, ale nie w Polsce.

Ale spróbujmy przyjrzeć się nieco bliżej tej niesamowitej fabule i jej bohaterom. Oto z polskich więzień zaczynają znikać wszelkiego rodzaju złoczyńcy – gwałciciele, mordercy, sadyści. Zwyczajne służby śledcze są bezradne – ktoś musi pomagać skazańcom w ucieczkach i robi to nad wyraz profesjonalnie. Dochodzeniem musi zająć się specjalny duet, złożony z doświadczonego inspektora CBŚ Bożka i nadkomisarza wydziału wewnętrznego Wolina. Z wykorzystaniem swej ponadprzeciętnej inteligencji, dwaj nieustraszeni stróże prawa znajdują szereg powiązań pomiędzy zaginionymi więźniami, doprowadzając do zakończenia śledztwa. Czy aby na pewno? Korin prowadzi narrację w sposób równie chaotyczny, jak niektórzy jej bohaterowie. Skacze z mieszkania bohatera do szpitala, w którym ten odwiedza chorego chłopca, by zaraz potem przelecieć przez komendę, gabinet nadzorującego śledztwo generała i wylądować w podwarszawskiej stadninie koni. W międzyczasie trup ściele się gęsto, ale jeszcze gęściej padają idiotyczne dialogi, które są dla reżysera i scenarzysty filmu powodem wyłącznie do wstydu.

Kuriozalnie wręcz wypada scena przesłuchiwania jednego z przestępców, w którego wcielił się Henryk Talar – tempo wymiany kwestii pomiędzy nim, Żebrowskim i Olbrychskim jest irracjonalne, poszczególne linijki (milczeniem pominę ich jakość) wypowiadane są z prędkością wskazującą na wzorowe wyuczenie tekstu, nie mają zaś nic wspólnego z naturalnością. Trudno oprzeć się wrażeniu, że film Korina nie miał być tak naprawdę thrillerem, a jego pastiszem. Nieskazitelny do bólu protagonista, jego ironiczny i doświadczony partner, silna postać kobieca – debiutant wykorzystuje pełne spektrum klisz, od melodramatu po film noir, tworząc ostatecznie potworka, którego żaden gatunek nie chciałby mieć wśród reprezentantów. Dodać należy, że nawet stworzenie nieprzemyślanego gatunkowego amalgamatu wychodzi mu topornie – teledyskowy niekiedy montaż, niezrozumiałe przeskakiwanie pomiędzy planami, a nade wszystko nieumiejętne wykorzystanie ścieżki dźwiękowej przygotowanej przez Archive to błędy, które można wybaczyć na etapie pierwszej studenckiej etiudy, nie zaś podczas debiutowania na wielkim ekranie.


Krzywdzące byłoby jednak niedostrzeżenie kilku zalet Sępa, choćby były niewielkie w porównaniu do jego wad. Trzeba przyznać Korinowi, że, będąc zapatrzonym w hollywoodzkie wzorce, zdołał umieścić w swoim debiucie kilka ciekawych, dynamicznych scen – niewiele mamy w polskim kinie dobrych sekwencji pościgowych, Sęp natomiast je ma. Muzyka, choć – jak wcześniej wspomniałem – nie zawsze dopasowana, jest także sporym osiągnięciem, które łagodzi ogólne wrażenie toporności tego obrazu. Największą zaś zasługą twórcy jest obsadzenie w roli generała Piotra Fronczewskiego – aktora, którego rzadko ostatnio możemy widywać na kinowych ekranach, a przecież znakomitego i niezwykle charakterystycznego. Generał w jego wykonaniu kradnie show nie tylko Żebrowskiemu i Olbrychskiemu, ale także Annie Przybylskiej, która jako jedyna postać kobieca o dziwo i tak wypada nieźle na tle bezkształtnej męskiej aktorskiej masy.

Śladowe ilości elementów wartościowych nie mogą jednak zapobiec bezlitosnemu werdyktowi. Mając do dyspozycji prawdopodobnie niezły budżet (choć chodziły słuchy o problemach z jego zamknięciem) i świetną obsadę, Eugeniusz Korin wręczył aktorom dziurawy scenariusz i kazał grać najgorzej jak umieją. Niektóre absurdy, których bez zdradzania zbyt wiele przytoczyć nie mogę, stanowią obrazę dla nieco bardziej wymagającego widza, zaś debiutantowi nie wróżą najlepiej. Gdyby to ode mnie zależało, środki na kolejny film musiałby zorganizować samodzielnie.

Tytuł: Sęp

Premiera: 11.01.2013

Scenariusz i reżyseria: Eugeniusz Korin

Zdjęcia: Arkadiusz Tomiak

Muzyka: zespół Archive

Obsada: Michał Żebrowski, Daniel Olbrychski, Andrzej Seweryn, Anna Przybylska, Paweł Małaszyński, Piotr Fronczewski, Mirosław Baka, Przemysław Sadowski, Andrzej Grabowski

By

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *