Zacznę od podsumowania: jeśli widzieliście Amy, tak naprawdę widzieliście też Whitney. Film Kevina Macdonalda w swojej strukturze, treści i tonacji jest niemal identyczny z oscarowym dziełem Asifa Kapadii (nawet w przypadku tytułu zbytnio się nie wysilono), ale trudno uznać to za zarzut – skoro ta formuła sprawdziła się w przypadku dokumentu o niedoszłej królowej brytyjskiej muzyki, dlaczego miałaby nie zadziałać w Whitney? I działa, ale jest to działanie bardzo uproszczone, powierzchowne; sprawiające, że film Macdonalda to bardziej produkcja telewizyjna niż kinowa. Jeśli jednak wzruszaliście się na Amy, wzruszycie się także na Whitney.

Plakat do filmu "Whitney"

To, co przede wszystkim towarzyszy po seansie dokumentu o diwie muzyki pop i R&B, to:

a) chęć odsłuchania całej dyskografii Whitney Houston,
b) dojmujący smutek, że nigdy nie usłyszymy już żadnego jej nowego utworu.

Te same uczucia towarzyszyły mi po projekcji Amy i choć bohaterka filmu Kapadii była znacznie młodszą osobą – co mogło wzmagać poczucie niesprawiedliwości wyroków losu – to oba te filmy są do siebie bliźniaczo podobne. W ich centrum znajduje się wielka gwiazda muzyki, kobieta obdarzona zarówno bożą iskrą, jak i niewytłumaczalną skłonnością do autodestrukcji. Wokół głównych bohaterek formują się te same kręgi – rodzina, chcąca czerpać korzyści z sukcesu swojego „złotego dziecka”; przyjaciółka, pragnąca uczestniczyć w gwiazdorskim życiu; wreszcie ukochany mężczyzna, który staje się głównym sprawcą upadku głównej bohaterki. W przypadku obu niesamowicie utalentowanych kobiet negatywną rolę odegrali ojcowie, zaślepieni wizją zarobku na sukcesie córki. Upadek obu bohaterek wyglądał więc podobnie – jedynie droga na szczyt nieco się różniła. Amy Winehouse nie wywodziła się z rodziny wokalnych fenomenów i nigdy nie wyszła poza świat muzyki, podczas gdy Houston stała się megagwiazdą po sukcesie filmu Bodyguard. Świat showbiznesu stał przed nią otworem – w tamtym momencie, na początku lat 90., jedynie Michael Jackson mógł się pochwalić tak wielką sławą. Znamienne, że żadnego z tych bóstw muzyki nie ma już wśród nas…

Whitney Houston i Michael Jackson

Kevin Macdonald nie oferuje absolutnie niczego nowego – idzie na łatwiznę, nawet nie próbując odświeżać czy urozmaicać formuły zastosowanej w Amy. Są więc liczne gadające głowy – matka, bracia, przyjaciele rodziny, a nawet sam Bobby Brown, sprawca większości nieszczęść w życiu Houston – są archiwalne nagrania z życia prywatnego, fragmenty teledysków, a także wypowiedzi ludzi z zewnątrz – dziennikarzy czy współpracowników. Prawdziwi fani Whitney zapewne nie znajdą tutaj zbyt wiele zaskoczeń, choć dla umiarkowanie zaangażowanego amatora jej twórczości – jak choćby autor niniejszego tekstu – kilka faktów z życia gwiazdy może stanowić niespodziankę. Czy jednak dla tych paru smutnych w gruncie rzeczy ciekawostek warto poświęcić równe dwie godziny życia na seans Whitney? Otóż warto – choćby tylko po to, by przez moment poczuć się częścią świata tej niespotykanie utalentowanej, niepowtarzalnej wokalistki. Nie po to, by słuchać wyuczonych na pamięć, gładkich zdań braci-darmozjadów i dawnych pracowników, lecz przez kilka chwil zobaczyć prawdziwą Whitney – swobodną, naturalną, delikatną. Tą Whitney, którą była na początku kariery, zanim jej „bliscy” zaczęli pchać ją w stronę upadku.

Whitney obejrzą trzy grupy ludzi: tzw. die-hard fans, którzy śledzą każdą publikację na temat swojej zmarłej w 2012 roku idolki, fani dokumentów muzycznych jako takich oraz ludzie przypadkowi, którym nazwisko Whitney Houston kojarzy się z wielkim światem i wspaniałą muzyką. I ci ostatni powinni być z seansu najbardziej zadowoleni – nie będą bowiem zwracać uwagi na gatunkową wtórność filmu Macdonalda ani na niewielką liczbę zawartych w nim nieznanych wcześniej faktów. Najwięcej frajdy Whitney sprawi tym, którzy nie oczekują od niej niczego ponad dobrą muzykę i odrobinę pikanterii rodem z wielkiego świata showbiznesu.

Tekst ukazał się pierwotnie w serwisie Film.org.pl.

Tytuł: Whitney
Premiera: 16.05.2018
Scenariusz i reżyseria: Kevin Macdonald
Zdjęcia: Nelson Hume

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *