James Bond
Kategorie:

#007challenge, czyli 25 razy James Bond w 30 dni

Avatar
Opublikowane przez Dawid M.

Dziś, wiele dni po zakończeniu wyzwania, które sam sobie rzuciłem, wydaje mi się to nierealne, ale to prawda: w ciągu niespełna miesiąca obejrzałem wszystkie 25 filmów z serii o agencie przedstawiającym się słynnym: „Bond. James Bond”. I tu muszę dodać, że do tzw. kanonu nie wliczają się trzy filmy, które niekiedy bywają mylone z właściwą serią, a mianowicie: dwie wersje  Casino Royale z 1954 i 1967 oraz Nigdy nie mów nigdy z 1983 roku z Seanem Connerym w roli agenta 007.

Owych 25 filmów powstało na przestrzeni 59 lat (a dokładniej: tyle lat dzieliło ich premiery), zostało nakręconych przez 12 reżyserów, a w rolę Jamesa Bonda wcielało się w nich sześciu aktorów: Sean Connery, George Lazenby, Roger Moore, Timothy Dalton, Pierce Brosnan i Daniel Craig. Być może – choć nie na pewno! – w trakcie powstawania tego tekstu okaże się, którego z odtwórców tej roli uważam za najlepszego. Wybór Bonda nad Bondami nie był jednak motywacją mojego #007challenge.

James Bond

Na pomysł obejrzenia wszystkich filmów z kanonu Jamesa Bonda wpadłem przypadkiem. Jako niezmordowany zwolennik nadrabiania klasycznych dzieł kinematografii, co jakiś czas przeglądam bazy filmowe w poszukiwaniu nieobejrzanych jeszcze przeze mnie tytułów sprzed kilku dekad. Gdy niedawno sprawdzałem, które filmy z lat 60. warto nadrobić, okazało się, że z tego dziesięciolecia nie widziałem przede wszystkim pierwszych kilku produkcji z agentem 007 (poza Doktorem No, którego nadrobiłem przy okazji innego wyzwania). Zamiast więc skonstatować ten wstydliwy kinofilski brak tak, jak zwykłem to robić (“Trzeba będzie kiedyś te Bondy nadrobić!”), tym razem przystąpiłem do akcji. Mając w zanadrzu nabyty kilkanaście miesięcy temu zgrabny box Blu-ray z filmami, mogłem rozpocząć moją przygodę z komandorem Bondem bez konieczności rozglądania się po platformach streamingowych i w dodatku w wysokiej jakości.

Zdecydowałem, że aby osiągnąć efekt spójności, powinienem obejrzeć całą 25-odcinkową sagę, łącznie z tytułami, które widziałem wcześniej. I tak oto 4 stycznia 2022 roku rozpocząłem moje #007challenge seansem wspomnianego Doktor No z 1962 roku w reżyserii Terence’a Younga, a zakończyłem je rzutem na taśmę, 31 stycznia wyreżyserowanym przez Cory’ego Joji Fukunagę filmem Nie czas umierać z 2021 roku. Podróż przez te sześć dekad Bondowskiej kinematografii była niełatwa i pełna wybojów, ale jednocześnie w ostatecznym rozrachunku satysfakcjonująca i pozwalająca na wyciągnięcie wcześniej niedostrzeganych wniosków. Poniżej dzielę się najważniejszymi z nich.

Bond w swej oryginalnej formie nie zyskałby dziś sympatii

Chciałem uniknąć truizmów w rodzaju “Bond Seana Connery’ego nie mógłby dziś powstać”, bo uważam, że to nieprawda. Mógłby, gdyż wciąż powstają filmy, w których kobiety traktowane są instrumentalnie i przedmiotowo (a to stawia się zwykle jako główny powód archaiczności wczesnych Bondów), co nie oznacza, że tak skonstruowany agent 007 zyskałby dziś sympatię. W roku 2022 zarówno kobiety, jak i (niestety tylko część) mężczyzn ma znacznie większą świadomość na temat tego, jakie zachowania w relacjach damsko-męskich są właściwe, a z którymi należy walczyć. Do legendy przeszła już poniższa scena z Goldfingera (1964, reż. Guy Hamilton), trzeciego filmu serii, w której na widok swojego przyjaciela z CIA, Feliksa Leitera (Cec Linder), James Bond odsyła masującą go jeszcze chwilę wcześniej niewiastę imieniem Dink, kwitując to krótkim: “Man talk” (w wolnym tłumaczeniu: męskie sprawy):

Bond AD 2021 to agent i człowiek zupełnie inny – podboje nie interesują go tak, jak 50 lat wcześniej, a gdy uwodzi kobiety, robi to “na zimno”, z reguły po to, by coś osiągnąć (vide kreowana przez Monikę Bellucci Lucia Sciarra w Spectre). Nie jest już jednak niemal seksoholikiem, jak to było w przypadku Bonda-Connery’ego czy, chyba nawet bardziej, Bonda-Moore’a. Dzisiejszy świat, a co za tym idzie – także kino, nie zaakceptowałyby agenta 007 żonglującego kobietami i sprowadzającego je do roli przedmiotów, chyba, że odbywałoby się to w pastiszowej konwencji, jak np. w przypadku francuskiej serii OSS 117, której najnowsza część miała premierę w 2021 roku. Obecnie stoimy przed prawdopodobnym rebootem serii o Jamesie Bondzie, dlatego twórcy mają pełną dowolność w wyznaczaniu kierunku, w którym podąży agent 007 – wątpliwe jednak, by obyczajowo zamierzali cofnąć się do czasów “man talk”.

Bondy lat 60. i 70. to komedie, a agent 007 to król sucharów

Jeśli wczesne filmy o Jamesie Bondzie ogląda się pojedynczo, a nie w tak dużym natężeniu, ten fakt może umknąć uwadze, ale agent 007 to  mistrz czerstwych żartów – zwłaszcza w sytuacji, gdy właśnie pokonał / uśmiercił kolejnego przeciwnika. Zarówno Sean Connery, jak i Roger Moore (ten drugi być może nawet bardziej) lubowali się w tzw. sucharach, często bazujących na językowej wieloznaczności. Gdy agent 007 mówi “Zawsze był trochę nadęty” o przeciwniku, który przed chwilą… eksplodował, a porażenie prądem innego złoczyńcy konstatuje słowem “wstrząsające”, widzowi aż zgrzytają zęby, ale takie właśnie były ówczesne filmy o Jamesie Bondzie. Daleko im do mroku sagi z Danielem Craigiem, a bliżej do szpiegowskich komedii, ale taki właśnie był ich zamysł – w czasach zimnej wojny, gdy niemal każdy konflikt polityczny wywoływał strach przed kolejną globalną katastrofą militarną, filmy o agencie 007 miały wprowadzać widzów w stan zadowolenia i uspokajać. Był to czas, gdy potrzebny był superbohater, niezwyciężony agent, którego śmierć się nie ima – publiczność nie chciała widzieć w nim mężczyzny ze słabościami zwykłego śmiertelnika, lecz nadczłowieka. A Bond-Connery i Bond-Moore byli nadludźmi w każdym aspekcie – nie tylko w kwestii przeszkolenia wywiadowczego, ale także (a może przede wszystkim!) w sztuce uwodzenia czy, jak się okazuje, umiejętności komediowych.

James Bond to ktoś więcej niż superbohater…

… bo nawet komiksowi herosi dysponują zazwyczaj jedną lub co najwyżej kilkoma supermocami – agent 007 ma je wszystkie. To oczywiście żart i celowa hiperbola, ale gdy w krótkim czasie obejrzy się 25 filmów o Jamesie Bondzie, nie sposób nie zauważyć, że ten facet potrafi dosłownie wszystko! Pilotowanie samolotów i helikopterów, sterowanie dosłownie każdym pojazdem poruszającym się po wodzie, narciarstwo ekstremalne czy mistrzowska gra w golfa – jakakolwiek umiejętność nie przyjdzie Wam do głowy, James Bond już ją posiadł! Twórcy filmów o agencie 007 niejednokrotnie przekraczali granice absurdu – jak wtedy, gdy Bond-Connery dawał łupnia nawet mistrzom azjatyckich sztuk walki, albo w Śmierć nadejdzie jutro (2002, reż. Lee Tamahori), gdy w otwierającej sekwencji ujarzmiał potężne fale na desce niczym legendy surfingu.

A czy wspominałem już, że Mr. Bond porozumiewa się chyba w każdym możliwym języku świata? Agent 007 w powieściach Iana Fleminga porozumiewał się płynnie niemieckim i francuskim, zaś jego ekranowe wcielenia dorzucają do tego co najmniej kilka innych, na czele z włoskim, hiszpańskim i rosyjskim, ale poszczególnym aktorom zdarzyło się używać także japońskiego (Sean Connery w Żyje się tylko dwa razy (1967)), portugalskiego (Roger Moore w Moonraker (1979)), a nawet… duńsku (Pierce Brosnan w Jutro nie umiera nigdy (1997)). Trudno powiedzieć, kiedy James ma czas na naukę tych wszystkich języków (niektóre na pewno zawdzięcza swym licznym seksualnym podbojom), ale trzeba przyznać, że umiejętności lingwistyczne agenta 007 mogą imponować.

Filmy o Bondzie to kino leniwe

Choć tak kiedyś, jak i dziś nowe produkcje o agencie 007 stanowią nie lada wydarzenie kinowe, kolejne filmowe przygody Jamesa Bonda były filmami niezwykle sztampowymi. Gdy przystępowałem do mojego wyzwania, nie byłem tego aż tak świadom, ale po obejrzeniu wszystkich 25 filmów ułożyłem listę kilku elementów, które pojawiały się niemal w każdej produkcji – odstępstwa od tej reguły były incydentalne. Otóż w prawie wszystkich odcinkach Bondowskiej serii można znaleźć:

niemal rytualną ofiarę: ponętna kobieta z otoczenia głównego złoczyńcy ulega urokowi agenta 007, by za chwilę stracić życie,
lokalnego agenta / łącznika / policjanta / detektywa, którego los kończy się tak, jak kobiet wspomnianych powyżej: śmiercią,
wyjątkowo podłego, wyróżniającego się jakąś nietypową cechą bandytę na usługach głównego antagonisty,
broń masowego rażenia: nuklearną, biologiczną, chemiczną, a nawet… psychologiczną,
słodki epilog, który 007 spędza w intymnej sytuacji z tzw. dziewczyną Bonda.

Według tej formuły nakręcono w zasadzie wszystkie filmy od Dr. No aż po Zabójczy widok – w bodajże dwóch lub trzech filmach James Bond jest w niemal identycznej sytuacji: z niewiastą w szalupie ratunkowej na środku oceanu! – nieco inaczej zaczęło to wyglądać dopiero od czasów Timothy’ego Daltona, choć Bond-Brosnan był w tym względzie pewnym krokiem wstecz. Całkowicie zmieniło się to dopiero za kadencji Daniela Craiga – filmy z nim w roli agenta 007 mocno uciekały od Bondowskiego schematu, przede wszystkim dlatego, że stanowiły komplementarne elementy pewnego większego rozdziału. Produkcje z Connerym czy Moorem można oglądać wybiórczo i bez znajomości pozostałych części z ich udziałem (może za wyjątkiem W służbie Jej Królewskiej Mości (1969) i Diamenty są wieczne (1971)), podczas gdy filmy z Danielem Craigiem w roli głównej – od Casino Royale (2006) po Nie czas umierać (2021) – są ze sobą powiązane. To jednoznaczny dowód na kolosalny progres, jaki dokonał się w świecie agenta 007 – podczas gdy Dr. No spotkał się z mieszanymi recenzjami, wśród których można było znaleźć określenia takie jak “parodia kina szpiegowskiego”, filmy z Danielem Craigiem chwalono nie tylko za nieoczywiste, bardziej ludzkie ukazanie głównego bohatera, ale też za umieszczenie go na ścieżce i pozwolenie mu na rozwój. Dzięki Craigowskiej pentalogii James Bond przestał być tandetnym zlepkiem irytujących często cech, a zaczął być bohaterem z krwi i kości, nie tracąc przy tym nic ze swojej wyjątkowości.

And the winner is…

Seria filmów o Jamesie Bondzie to z pewnością kawał ważnego kina – nie tylko ze względu na wartość socjologiczną, dzięki której możemy poznawać wzorce filmowej męskości obowiązujące w poszczególnych dekadach, ale też za ogromne znaczenie dla rozwoju kina akcji i fenomenu blockbusterów. Filmowe losy agenta 007 bywały zagadkowe – raz miał twarz Seana Connery’ego, innym razem świetnego debiutanta George’a Lazenby’ego (który mimo oferty na siedem filmów zrezygnował już po jednym występie), by za chwilę znów mówić głosem podstarzałego już szkockiego amanta. Ów jednorazowy Bond, postawny Australijczyk z Nowej Południowej Walii, okazał się jednym z najbardziej charyzmatycznych i bezpretensjonalnych odtwórców roli agenta 007 i naprawdę żal, że ponad 50 lat temu, po premierze W służbie Jej Królewskiej Mości, uniósł się dumą i ambicją i postanowił nie wcielać się więcej w tę postać w obawie przed uprzedmiotowieniem i “skomercjalizowaniem się”. Ale może to dobrze, że Lazenby w roli Bonda pokazał nam się tylko raz? Dzięki temu ta kreacja jest tak wyjątkowa i wciąż bardzo świeża.

George Lazenby

Niewiele brakowało, a Australijczyk zostałby moim osobistym faworytem wśród odtwórców postaci agenta 007, ale moim numerem jeden wśród Bondów jest Daniel Craig, w co tak naprawdę trudno mi uwierzyć. Długo byłem antyfanem tego aktora, uznawałem go za beztalencie i – jak wielu w tamtym czasie – za fatalnego kandydata do roli Jamesa Bonda. A jednak Craig ożywił tę skostniałą serię swoim łobuzerskim anturażem i autentyzmem. Stał się agentem MI6, który co prawda zabójczo wygląda w garniturze i za kierownicą Aston Martina, ale nie byłby nie na miejscu także w lokalnym pubie albo na trybunach stadionu piłkarskiego – prawdziwy facet do tańca (koniecznie tango) i do różańca (o ile “różaniec” to nazwa drinka albo gry hazardowej)! Uczestniczenie w jego podróży od buntownika, przez mściciela, aż po mężczyznę walczącego w imię rodziny było prawdziwą przyjemnością. Dziś przed wytwórnią MGM i firmą producencką EON Productions nie lada wyzwanie – znaleźć nowego kandydata do roli agenta 007. Takiego, który tchnie w nią tyle samo charyzmy, co Daniel Craig, a jednocześnie wprowadzi Jamesa Bonda w nową, zapewne mocno liberalną i wyzwoloną erę. Przyszłość 007 wydaje się bardzo ekscytująca.

Na zakończenie pozwolę sobie na wybranie trójki najlepszych filmów o Jamesie Bondzie oraz odtwórców głównej roli:

FILMY

Casino Royale

  1. Casino Royale (2006), reż. Martin Campbell
  2. W służbie Jej Królewskiej Mości (1969), reż. Peter R. Hunt
  3. GoldenEye (1995), reż. Martin Campbell

AKTORZY

Daniel Craig

  1. Daniel Craig (5 filmów, 2006-2021)
  2. George Lazenby (1 film, 1969)
  3. Sean Connery (6 filmów, 1962-1967, 1971)

Mam nadzieję, że powyższe podsumowanie choć trochę przybliżyło Wam odczucia, jakie towarzyszyły mi podczas #007challenge. Bardzo chętnie poznam Wasze doświadczenia z Jamesem Bondem i przemyślenia, których dostarczyły Wam seanse z najpopularniejszym agentem w historii wydziału MI6.

Do zobaczenia przy kolejnym wyzwaniu!