Niezmiennie zadziwia mnie, że istnieją historie i postacie, do których kino zdaje się wracać w nieskończoność. Robin Hood, Godzilla, Tarzan – każde z nich jest bohaterem niezliczonych przedsięwzięć filmowych, serwowanych widzom z częstotliwością co kilka lat. Z jednej strony myślę wtedy „Ile można oglądać to samo?”, z drugiej – zawsze górę bierze ciekawość tego, czy udało się aż za dobrze znaną historię opowiedzieć w świeży sposób. Podobnie było w przypadku Kong: Wyspa Czaszki Jordana Vogta-Robertsa, który przywraca na wielki ekran równie wielką małpę.
Niespodzianki nie było – film mało obytego z blockbusterami reżysera nie wnosi do konwencji przygodowych widowisk niczego nowego, zaś od wcześniejszych filmów na temat King Konga różni się tym, że nie przenosi akcji z naturalnego środowiska potwora do wielkiego miasta, lecz w całości rozgrywa się w scenerii dzikiej Wyspy Czaszki. Powoduje to nieuchronne porównania z Parkiem Jurajskim i innymi wysokobudżetowymi produkcjami, których akcja zlokalizowana jest w nieprzyjaznym, pierwotnym środowisku. Ograniczenie się do terenu wyspy mogło zmniejszyć potencjał widowiskowy Konga – wszak demolka miasta to najbardziej spektakularny element każdego filmu o kaiju, do których często zalicza się postać króla wszystkich małp. Vogt-Roberts i spece od efektów specjalnych zadbali jednak o to, by rozmach Konga nie ucierpiał na tym zabiegu fabularnym i od pierwszych scen, w których pojawia się monstrum, serwują widzom widowisko na najwyższym realizacyjnym poziomie. Duża w tym zasługa znakomitych zdjęć Larry’ego Fonga, który ani na chwilę nie gubi rytmu, łącząc dynamikę ujęć z ich wyrazistością.
I właśnie pod względem techniczno-wizualnym Kong zasługuje na wysoką ocenę, bo gdy podejmiemy się oceny fabuły filmu Vogta-Robertsa, gdy zaczniemy analizować głębię postaci i treść dialogów, dostrzeżemy, że poza elementem widowiskowym w Wyspie Czaszki niewiele jest elementów wartościowych. Od momentu ogłoszenia informacji o tym, że powstanie nowy Kong kampanii marketingowej towarzyszyły wspaniale przygotowane materiały, poczynając od pierwszych zdjęć z planu, przez plakaty, aż do świetnego zwiastuna, z którego jasno wynikało, że będzie to produkcja zapierająca dech. I Kong rzeczywiście zachwyca, ale z owego znakomitego zwiastuna nie dało się niestety wyczytać, że poza włochatym monstrum żadna z postaci filmu Vogta-Robertsa nie będzie miała w sobie ani krzty ikry. Ów trailer, zapowiadający widowisko najwyższej próby, nie zdradzał, że na Wyspę Czaszki dotrze ekspedycja złożona z papierowych postaci, tak bezpłciowych i przezroczystych, że aż irytujących. I wreszcie owa zajawka, powtarzana do znudzenia we wszystkich mediach, nie dowodziła jeszcze, że tak koncertowo zepsuto w Kongu potencjał wynikający ze świetnej obsady. A tak się właśnie stało.
Dlaczego więc, wobec wszystkich tych wad w konstrukcji fabuły i postaci, wyszedłem z seansu zadowolony? Nie bez znaczenia było oglądanie filmu w wyjątkowych warunkach (IMAX), ale też odpowiednie wyważenie oczekiwań wobec Konga. Ci, którzy nastawią się przede wszystkim na przyprawione zapachem popcornu widowisko, powinni poczuć się usatysfakcjonowani filmem Vogta-Robertsa. Zawód, wynikający z całkowitego zmarnowania aktorskiego potencjału Toma Hiddlestona (jako twardziel nie wypada wiarygodnie), Samuela L. Jacksona (jako twardziela gra po raz setny tę samą rolę) czy Brie Larson, w pewnym stopniu udaje się zamieść pod dywan dzięki realizacyjnemu rozmachowi. I tylko szkoda, że przez nadmierne napuszenie i zupełnie nieudany humor Kong: Wyspa Czaszki nie stanie się klasykiem Kina Najnowszej Przygody – a przecież mógł…
Tytuł: Kong: Wyspa Czaszki
Tytuł oryginalny: Kong: Skull Island
Premiera: 28.02.2017
Reżyseria: Jordan Vogt-Roberts
Scenariusz: Dan Gilroy, Max Borenstein, Derek Connolly, John Gatins
Zdjęcia: Larry Fong
Muzyka: Henry Jackman
Obsada: Tom Hiddleston, Samuel L. Jackson, Brie Larson, John C. Reilly, John Goodman, Corey Hawkins, John Ortiz, Toby Kebbell, Jason Mitchell, Shea Whigham, Thomas Mann