Dwa tygodnie temu ruszyliśmy z NIEDOPATRZENIEM i bardzo spodobała nam się ta forma dyskusji, dlatego dziś prezentujemy Wam drugą odsłonę cyklu. Tym razem, za sugestią Maćka, wzięliśmy na warsztat Pożegnanie z Afryką, głośny melodramat z Meryl Streep i Robertem Redfordem w rolach głównych.
Dawid: Na początek odrobina kontekstu: Pożegnanie z Afryką Sydneya Pollacka zdobyło w 1986 roku aż 7 Oscarów, w tym dla najlepszego filmu. Tamten sezon oscarowy nie należał do najwybitniejszych: nominowane były m.in. Kolor purpury Stevena Spielberga i Świadek Petera Weira, ale żadnego z tych tytułów nie można uznać za absolutne arcydzieło. Z tego nierzucającego na kolana zestawu Akademia wybrała klasyczny melodramat, który… absolutnie niczym się nie wyróżnia.
Maciek: Pełna zgoda. Akademia lubi nagradzać melodramaty, ale porównując Pożegnanie z Afryką z innymi zwycięskimi reprezentantami tego gatunku (Przeminęło z wiatrem, Angielski pacjent, Titanic) film Pollacka wypada przy nich naprawdę mizernie. Czy Akademię tak bardzo ujęły te afrykańskie krajobrazy?
Dawid: Raczej tragiczna miłość na pierwszym planie. Ale akurat z Przeminęło z wiatrem sporo Pożegnanie… łączy. Jest kobieta walcząca o swoją ziemię, odważna na tyle, by łamać płciowe stereotypy. Są mężczyźni, którzy pojawiają się i znikają, jest kwestia dobrego imienia bohaterki, czarnoskórzy służący slash przyjaciele… Brakuje jedynie narracyjnej głębi, z której słynie klasyk Victora Fleminga.
Maciek: Brakuje też tych emocjonalnych zrywów i pożądania. Czym innym jest jeszcze to, że oba filmy wywołują we mnie podobne kontrowersje. Szczególnie gdy zestawiam sobie dwie tak bardzo podobne motywy. Oba w tym samym stopniu rażące. U Pollacka mamy radosnych, uśmiechniętych Afrykanów zbierających kawę dla białych przybyszów Europy. Z filmu Fleminga na zawsze utknął mi w pamięci obraz równie zadowolonych Afroamerykanów, wachlujących zmęczonych po nocnej zabawie białych właścicieli. W obu przypadkach to wręcz niesmaczna kolonialna propaganda.
Dawid: To prawda – Flemingowi zresztą chyba się za to dostało, nie mam pewności, czy z Pollackiem było podobnie. To jest problem wszystkich amerykańskich produkcji z niewolnictwem w tle. Z drugiej strony w Pożegnaniu z Afryką tak naprawdę nie ma innej ludności, która mogłaby pracować na farmie bohaterki – ona zaś płaci im uczciwie, dba o nich, sama także nie boi się zakasać rękawów. Tutaj raczej jest to relacja pracodawca-pracownik, a nie pan-niewolnik.
Maciek: Racja, u Pollacka ten kontrast nie jest tak ostry, jak u Fleminga. W Pożegnaniu z Afryką to, kim jest biały człowiek oraz czym jest i powinna być kultura Zachodu, jest tematyzowane. Czy to przez wypowiedzi postaci granej przez Redforda czy w samym obrazie – jak choćby w scenie, gdy członkowie plemienia KÄ©kÅ©yÅ© przyglądają się zegarowi z kukułką, który stawia w swoim domu Meryl Streep. W takich momentach Pollack daje wydźwięk tym kolosalnym kulturowym różnicom, biorąc choćby na warsztat inaczej rozumiane pojęcie czasu. Niemniej uważam, że kilka razy Pollackowi wymknęło się spod kontroli, to o czym opowiada.
Dawid: Nie ma tu za grosz dyscypliny fabularnej. Gdy pojawia się jakaś treściwa, kształtująca postacie scena, zaraz po niej następuje zlepek pustych znaczeniowo widoczków, które rozmywają całą historię. I właściwie nie wiadomo o czym dokładnie jest Pożegnanie – o kształtowaniu osobowości? O połączeniu kultur? O odnajdywaniu swojego miejsca w świecie? O poszukiwaniu wolności? Miłości? Gdy po 160 minutach wreszcie skończyłem seans, nie potrafiłem uchwycić żadnej namacalnej konkluzji.
Maciek: Ach, cały czas muszę się z tobą zgadzać. Też miałem wrażenie, że na planie tego filmu panował straszny chaos. Jakby scenariusz był pisany na bieżąco. To, co wymagałoby większej uwagi jest w ogóle niezgłębione bądź popada w jakieś zastanawiające niekonsekwencje (relacja kolonizator-tubylec), a ten melodramatyczny wątek przewodni jest aż nadto subtelny i nieczytelny (co takiego Streep zawdzięcza Redfordowi, że tak za nim tęskni?). Żałuję, że za ten materiał nie zabrał się na przykład Bernardo Bertolucci. Wtedy dostalibyśmy na pewno znacznie bardziej wyrazisty i konkretny film.
Dawid: Bertolucci owszem, ale ja nawet bardziej wolałbym Tornatore. Taka „Malena” w Afryce – och, co to byłby za film!
Relacja Streep i Redforda rzeczywiście jest mocno ulotna, efemeryczna, ale to głównie zasługa postaci kreowanej przez Redforda, zresztą najciekawszej w całym filmie. A zdajesz sobie sprawę, że Pożegnanie z Afryką dostało Oscara za najlepszy scenariusz adaptowany? Trochę to śmieszne…
Maciek: Mnie zastanawia każda z tych nagród. Od reżyserii (jak można było wykorzystać tą skandalicznie złą tylną projekcję i tak nieczytelnie prowadzić opowieść), przez płytki scenariusz i nie więcej niż widokówkowe zdjęcia i oczywiście tak bezzasadny Oscar za najlepszy film. Wystarczyło chyba samo wyidealizowane marzenie o czym ten obraz powinien być: Tragiczna Miłość na Obcym Kontynencie i Starcie Kultur a w tle Wybuch Pierwszej Wojny Światowej. To wszystko porusza wyobraźnię, ale w efekcie Pożegnanie z Afryką ma tak niewiele z tego do zaoferowania.
Dawid: Ten film to ewidentna wpadka Pollacka, reżysera już wtedy z ogromnym dorobkiem i dużym szacunkiem w branży, a jednocześnie dowód na powierzchowność członków Akademii, którym wystarczy ładny kadr i znane nazwisko, by przyznać główną nagrodę. No ale gdybyśmy mieli szukać pozytywów – na co byś wskazał? Dla mnie to przede wszystkim rola Redforda i muzyka Johna Barry’ego.
Maciek: Tak, postać Roberta Redforda chyba jako jedyna ma głębię, przeszłość i wiarygodność. To bohater nieco prawdziwszy. Nie aktorska poza ani uosobienie wartości jak Streep czy Klaus Maria Brandauer. A muzyka? Tak, łatwo wpada do uszu, ale na pewno nie będę do niej wracał jak do innych równie czułych ścieżek dźwiękowych. To chyba wina samego filmu, który nie pozostawia po sobie dobrych wspomnień, a to bardzo ważne przy słuchaniu muzyki filmowej. Jeszcze muszę spytać o te koszmarne „efekty specjalne”. Chyba właśnie je zapamiętam przede wszystkim. Nie miałeś powracającego wrażenia szoku? Jak do tego doszło? Jakim cudem to trafiło do filmu?
Dawid: Kojarzę dwie sceny: jedną z początku filmu, jeszcze w Danii, czyli ojczyźnie głównej bohaterki, a drugą dużo później, gdy Streep i Redford lecą samolotem. W obu bardzo wyraźnie widać, że zostały nakręcone na blue/greenscreenie, ale przyznam, że jakoś mnie to nie raziło. Może Pollack chciał zachować wiarygodność epoki, zostawiając w filmie takie biedne efekty specjalne? Trudno orzec.
Maciek: Hah, bardzo zgryźliwe wytłumaczenie. Produkcyjne wymogi Pożegnania z Afryką przerosły Sydneya Pollacka. Najbardziej zdezorientowała mnie scena pierwszego bliższego spotkania między dwójką przyszłych kochanków, kiedy Redford ratuje Streep przed lwicą. Wygląda to tak, jakby lwica i dwójka aktorów nie byli razem w tym samym czasie na planie. Tak bardzo kuleje tam montaż, inscenizacja i prowadzenie aktorów. Mocno zastanawiałem się wówczas, czy przypadkiem Sydneya Pollacka też wtedy nie zabrakło na planie… To scena jest emblematyczna dla całego dzieła. To niedobry film, który dodatkowo wyraźnie się zestarzał. Wzbudza kontrowersje na poziomie ideologicznym, a technicznie odrzuca. A może to jeden z tych filmów, które ciągle będą ratowane przez aurę nostalgii i sympatię do dwójki głównych aktorów – bo przecież nie bohaterów?
Dawid: Do Pożegnania z Afryką nie będziemy wracać z powodów, o których napisałeś, ale także ze względu na – o czym także już wspominaliśmy – absolutny brak wciągającej historii i bohaterów. Nie ma tu charyzmatycznej Scarlett O’Hary czy Rhetta Butlera, nie ma chwytających za serce zwrotów akcji (a jeśli są, to następują w samym finale), a co za tym idzie – nie ma powodu, by wracać do tego filmu. To nawet nie jest jakieś wzruszające love story, na którym mogliby wzorować się współcześni filmowcy.
Maciek: To zabrzmi złośliwie, ale wydaje mi się, że ten film był passé już w dniu premiery. Jedyne, co przyciągnęło uwagę i mogło przysłonić faktyczny obraz, to chyba magia nazwisk. Ale dziś ona już nie działa.
€”€”€”€”€”€”€”€”€”€”€”-
Maciej Niedźwiedzki – krytyk filmowy, redaktor portalu Film.org.pl, niezrównany znawca filmów animowanych. O sobie pisze tak:
Kino potrzebowało sporo czasu, by dać nam swoje największe arcydzieło, czyli Tajemnice Brokeback Mountain. Na bezludną wyspę zabrałbym jednak ze sobą trylogię Toy Story. Od dłuższego już czasu w redakcji Filmorgu. Najwięcej uwagi poświęcam animacjom i, co roku w maju, festiwalowi w Cannes. Z kinem może równać się tylko jedna sztuka: futbol.