Jak już onegdaj wspomniałem, jestem dzieckiem lat 90-tych, a więc boomu na żołnierzyki, komiksy, gry komputerowe i kreskówki. A te wszystkie pokusy zawierały się w jednej nazwie – G.I. Joe. Potrzeba było prawie 20 lat od powstania serii komiksowej o specjalnych, ale takich superspecjalnych, oddziałów armii amerykańskiej, aby ktoś w przypływie oświeceniowego geniuszu wpadł na pomysł zrobienia filmu. I z materiału na kultowy film komiksowy ktoś zrobił bubel. Kolorowy, błyszczący, ale mimo wszystko bubel.

W zasadzie nie ktoś zrobił, tylko wszyscy zrobili – od producentów poczynając, na aktorach kończąc. A jeśli o aktorach mowa – bieda aż piszczy. Najwyraźniej producenci chcąc zaoszczędzić trochę funduszy, zaangażowali aktorską drugą ligę. Broni się w zasadzie tylko Marlon Wayans, grający oczywiście rolę śmieszka Ripcorda. Dzięki jego dialogom z Dukiem da się też znieść Channinga Tatuma, czołowego twardziela Hollywood. Ale Christopher Eccleston, Dennis Quaid czy Arnold Vosloo to naprawdę nienajlepszy zestaw aktorów. Najwyraźniej twórcy filmu uznali, że nikt nie zwróci uwagi na grę aktorską, gdy na ekranie szaleją efekty specjalne.

A te, niestety, aż takie niesamowite nie są. Owszem, scena rozpadu Wieży Eiffla robi wrażenie (swoją drogą niezły spoiler – wszystkie najlepsze sceny filmu pojawiły się w trailerze), ale już superskafandry wypadają blado przy tym, co np. w zeszłym roku stworzył Tony Stark w Iron Manie. Akurat dobrze się stało, że przywołałem Iron Mana, bo jeśli wydawało Wam się, że dzieło Jona Favreau to bajka, G.I. Joe jest trzy razy tak wymyślny i absurdalny.

Posumowując – G.I. Joe to film nawet nie dla fanów komiksu, nie dla mniej wymagających widzów, ale dla widzów, którzy film oglądają w przerwie Pokemonów i innego badziewia. Oczywiście, będzie kontynuacja – aby znowu było co oglądać zamiast kreskówek.

G.I. Joe: Czas Kobry (G.I. Joe: The Rise of Cobra); premiera: 05.08.09; reżyseria: Stephen Sommers; scenariusz: Stuart Beattie, David Elliot, Paul Lovett; obsada: Channing Tatum, Marlon Wayans, Sienna Miller, Christopher Eccleston, Dennis Quaid, Arnold Vosloo

By

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *