SicarioTrudno o wskazanie hollywoodzkiego reżysera, który prezentowałby tak równą, wysoką formę w ciągu ostatnich kilku lat. Denis Villeneuve to właśnie jeden z takich pewniaków – twórca, którego jakości można zaufać, a który nie ustaje w poszukiwaniu nowych form zaskakiwania widza. I choć jest Kanadyjczykiem, to jego styl należałoby umiejscowić gdzieś pośrodku Atlantyku – w połowie drogi między Ameryką Północną i Europą. Sicario, jego najnowsze dzieło, tylko tę tezę potwierdza.

Współczesne amerykańsko-meksykańskie pogranicze to miejsce, które budzi grozę nawet w najtwardszych kowbojach. Dzieją się tam rzeczy tak potwornie złe, że opowieści o nich docierają daleko wgłąb obu krajów, zamieniając się w stereotypotwórcze legendy. To właśnie na tym mitycznym terenie umiejscawia akcję swego filmu Villeneuve, wchodząc w jego tkankę z dociekliwością godną etnologa. Bohaterką Sicario jest Kate Mercer (w tej roli Emily Blunt), ambitna agentka FBI kierująca zespołem do spraw porwań, która zostaje zwerbowana do specjalnej komórki stworzonej do likwidacji meksykańskiego kartelu narkotykowego. Kobieta decyduje się na dołączenie do zespołu, mimo niewielkiej wiedzy na temat specyfiki jego działania, kierowana stricte idealistycznymi pobudkami. Chce bowiem wymierzyć sprawiedliwość tym, którzy w bestialski sposób zamordowali zakładników, których próbowała uratować.

Założenie fabularne jest więc dość banalne – obiecująca nowicjuszka wkracza w nieznany jej świat, próbując pojąć go najlepiej (i najszybciej) jak to możliwe. Od początku musi zmagać się z istotną przeszkodą, jaką jest permanentne niedoinformowanie – kierujący akcją Matt Graver (Josh Brolin) i określany przez niego mianem doradcy Alejandro (znakomity Benicio Del Toro) przekazują Kate jedynie skrawki informacji, a podejrzenia bohaterki budzi przede wszystkim postawa tego drugiego. Tajemniczy meksykański partner Gravera w dość oczywisty sposób ukrywa swoje prawdziwe intencje, ale Villeneuve bardzo długo czeka z odkryciem wszystkich kart. Pieczołowicie buduje natomiast napięcie, które – dzięki zdjęciom Rogera Deakinsa i muzyce Jóhanna Jóhannssona – jest najmocniejszą stroną Sicario. Atmosfera stale czającego się za rogiem potwornego zła towarzyszy widzom przez cały seans – niektórym pewnie także i po nim.

Najnowszy film twórcy Pogorzeliska oferuje niezwykłej jakości aktorstwo, choć Blunt w roli idealistycznej protagnistki wypada blado wobec znakomitych kreacji Del Toro i Brolina. Kate Mercer nie przekonuje jako postać – choć Villeneuve usiłuje przedstawić ją jako kobietę silną i bezkompromisową, pozwala jej usuwać się w cień za każdym razem, gdy na ekranie pojawia się któryś z wymienionych jegomościów. Nawet w scenach, w których Blunt dokonuje aktorskich szarży, jej postaci brakuje charyzmy, by zmierzyć się z niemal zwierzęcą siłą jej przełożonych. Cierpi na tym dramatyczna głębia filmu, który w tej sytuacji staje się po prostu świetnie zrealizowanym, choć mało zaskakującym thrillerem.

Warto śledzić karierę kanadyjskiego filmowca, który rzekomo ma być odpowiedzialny za przywrócenie do życia Łowcy androidów. Jego styl od pewnego czasu jest stylem Rogera Deakinsa, choć twórcza świadomość i konsekwencja Villeneuve’a są ewidentne – przejawiają się choćby w doborze historii, często mrocznych i niejednoznacznych, i realizacyjnej perfekcji. Być może jest połączeniem Hitchcocka i Lyncha, a być może pokazał nam już cały swój potencjał. Ma jednak szansę na stanie się reżyserem formatu swego krajana Atoma Egoyana – i wiele wskazuje na to, że tej szansy nie zmarnuje.

Film obejrzałem dzięki uprzejmości kina Nowe Horyzonty we Wrocławiu (www.kinonh.pl).

Tytuł: Sicario
Premiera: 19.05.2015
Reżyseria: Denis Villeneuve
Scenariusz: Taylor Sheridan
Zdjęcia: Roger Deakins
Muzyka: Jóhann Jóhannsson
Obsada: Emily Blunt, Benicio Del Toro, Josh Brolin, Daniel Kaluuya, Victor Garber, Jon Bernthal, Maximiliano Hernández, Jeffrey Donovan

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *